Smaki świata



Budapeszt – kolejne marzenie spełnione.

Październikowy sobotni poranek. Spojrzenie na stronę Latamy z Gdańska a tam niespodzianka loty do Budapesztu 4 dni za około 400zł. 
No to krzyczę z pokoju do mojej drugiej połówki: Są tanie loty do Budapesztu na 4 dni w styczniu, lecimy?
W myśli pewnie zaraz usłyszę jakąś wymówkę, że praca, że to dopiero w styczniu (planowanie dłużej niż na tydzień jest bardzo trudne), że będzie zimno, że loty z przesiadką i na dodatek przez Szwecję do Budapesztu J
A tu niespodzianka: Lecimy, kupuj bilety.
Wow :D Budapeszt!

I tak o to nastąpił 18 stycznia 2015 i wyruszyliśmy na Węgry przez Szwecję, a co wolny kraj. To nic że podróż trwała cały dzień, ale nie było tak źle.
Pierwsze moje zdziwienie było jak chcieliśmy wypłacić kasę na nasze węgierskie szaleństwa. Bankomat jak bankomat, taki sam jak u nas ale to że zobaczyłam na ekranie kwoty 20 000, 50 000, 100 000 i chyba miliony też były ale już nie patrzyłam, to się naprawdę zdziwiłam. Człowieki kwotowo trochę w szoku więc wzięliśmy skromnie  5 000.  Jak się później okazało czyli około 80zł. Człowiek zapracowany, nie przygotowany pojechał, kursu nie sprawdził ślepo wierzy w plastikową kartę i magiczną skrzynkę co daje papierki, to się później dziwi J
Zaopatrzeni w środki płatnicze, udaliśmy się do pięknego stoiska z biletami wszelakimi. Pani wszystko ładnie wytłumaczyła i poszliśmy na autobus który nas zawiózł na stacje metra. Metrem kilka przystanków i praktycznie jesteśmy w centrum.
Dzięki temu, że jechaliśmy zimą kiedy nie ma sezonu turystycznego, mieliśmy świetny hotel, za rozsądne pieniądze przy Moście Wolności i Hali Targowej, w cichej uliczce. W związku z tym, że mieliśmy bardzo mało czasu na zwiedzanie a bardzo dużo chcieliśmy zobaczyć bardzo przydatny przydał się przewodnik z trasami. Co prawda niektóre informacje miał już nie aktualne, ale przecież zabytki się nie przeniosły.

Budańska Starówka

Nasz spacer rozpoczęliśmy przy Moście Łańcuchowym i placu Adama Clarka. Most Łańcuchowy jest symbolem miasta, połączył on Budę i Peszt w jedno miasto. Legendą są otoczone strzegące go nieme lwy. Legenda mówi rzeźbiarz zapomniał wyrzeźbić im języki i z rozpaczy skoczył do rzeki. Podobno jednak "nieme lwy" mają języki tylko niewidoczne dla przechodniów. Ponoć przekonał się o tym chłopiec uwieczniony na zdjęciu z 1945 roku który siedzi na gruzach mostu a obok niego leży zwalona głowa lwa. Wszystkie mosty w Budapeszcie wysadziła wycofująca się armia niemiecka. Odbudowano go w niezmienionej postaci.
Plac Adama Clarka stanowi fantastyczny punkt wypadowy na starówkę. Plac stał się "pępkiem Węgier" od kiedy wzniesiono na nim zerowy kamień kilometrowy. Na plac Defilad na Górze Zamkowej możemy dostać się na dwa sposoby: królewskimi schodami lub kolejką Siklo. To zabytkowa kolejka zębata z dwoma wagonikami które ruszają jednocześnie w dwóch kierunkach. Po raz pierwszy 100 metrową trasę pokonała 2 marca 1870 roku.
Kolejny przystanek na naszej trasie to plac Trójcy Świętej skąd podziwiamy koronkowe zdobienia fasady i wieży kościoła Macieja (zwiedzanie kościoła jest płatne). Na prawo od wejścia do kościoła stoi odsłonięty w 1906 roku pomnik Św. Stefana pierwszego króla i patrona Węgier.
Za pomnikiem znajduje się baszta rybacka. Swoją nazwę budowla zawdzięcza cechowi rybaków, który to w średniowieczu miał pod opieką ten właśnie fragment murów obronnych. Tutaj również mieścił się targ rybny.
Idziemy uliczkami dalej i dochodzimy do placu Św. Jana Kapistrana. Budowla która pierwsza rzuca się w oczy to wysmukłą wieża Marii Magdaleny oraz zarys murów kościelnych i wielkiego gotyckiego okna. Tylko tyle zostało zXIII wiecznego kościoła Franciszkanów.
Czas na przerwę i kawę z ciachem w cukierni Ruszwurm, lokal który działa nieprzerwanie od 1827 roku.


Dalej docieramy do Zamku Królewskiego, odwiedzamy studnie Macieja i przechodzimy przez Lwią Bramę. Aby dostać się poza obręb murów udajemy się do drzwi za wejściem do biblioteki, tam czeka na nas winda która za 100Ft zwiezie nas na dół.
Trasę możemy zakończyć przy pomniku Królowej Elżbiety. Składane tu pęki kwiatów świadczą o wciąż żywym kulcie Sisi.


My mieliśmy jeszcze dość siły aby kontynuować spacer na wzgórze Gellerta. Zaczynamy wspinaczkę ozdobnymi schodami, mijamy pomnik Św. Gerarda, według legendy to właśnie w tym miejscu podczas buntów pogańskich w 1046 roku, biskup zginął męczeńską śmiercią. Dochodzimy do cytadeli, skąd możemy podziwiać widok na Dunaj i Parlament. Idziemy pod 40 metrowy Pomnik Wolności - 14 metrowa statua dziewczyny z liściem palmy nad głową.


Schodzimy na dół kierując się na zielony most Wolności. Kierując się w dół dojdziemy do Kościoła w Skale. Warto go odwiedzić, są audio-przewodniki również w języku polskim. 
Na dziś koniec udajemy się do Pubu na piwko i pyszną zupę gulaszową.




Dzień drugi
Kolejny dzień zaczynamy od zwiedzania Hali Targowej, a tam różne różności. Artykuły spożywcze, alkohole, marynaty, mięsa, wędliny. W górnej części hali można kupić różne pamiątki oraz jest część barowa. Warto zobaczyć to miejsce, papryki różnie zapakowanej jest zatrzęsienie.


Dziś idziemy w stronę Placu Bohaterów, gdzie zobaczymy Pomnik Tysiąclecia. Można na miejsce pojechać metrem, jednak my wybieramy spacer Aleją Andrassyego. W 2002 roku niezwykłą urodę alei doceniło UNESCO, wpisując ją na Listę Światowego Dziedzictwa. Aleja jest najbardziej kulturalnym traktem w mieście. Znalazły tu swoje miejsce Opera, Akademia Muzyczna, i Akademia Sztuk Pięknych. Inna jej część ma charakter handlowy, są tu liczne banki, ekskluzywne sklepy.
Skrzyżowanie zwane Oktogonem, to ważny punkt komunikacyjny w mieście. Dom pod nr 60 to gmach niesławy, czarne miejsce na planie miasta. Tu w czasie wojny mieściła się siedziba faszystowskiej Partii Strzałokrzyżowców, po wojnie komunistycznej policji politycznej. W ostatnich latach powstała inicjatywa, by budynek stał się muzeum – przestrogą. Tak otworzono w roku 2002 Dom Terroru. Jest to nowoczesne, multimedialne muzeum w Budapeszcie. Bardzo zachęcam do jego zwiedzania. Da się odczuć atmosferę tysiąca oczu, wynurzające się z mroku czarne auto również wywołuje ciarki. Budynku muzeum nie idzie nie zauważyć dokoła dachu jest czarna rama opatrzona napisem „TERROR”.


Idziemy dalej w stronę Placu Bohaterów. Ukończony w 1929 roku pomnik to symbol ukazujący 1000 lat dziejów państwa i narodu węgierskiego. Pomnik to 36 metrowa kolumna z archaniołem Gabrielem, a prosta płyta przed kolumną do Grób Nieznanego Żołnierza.
Dalej idziemy do Lasku Miejskiego. W 1866 roku otwarto tu zoo, a trzy lata później na miejscowym jeziorku powstało wielkie lodowisko i powstaje co roku zimą. Tuż za zoo stoi wzniesiony w 1971 roku gmach Wielkiego Cyrku. Duży budynek po przeciwnej stronie cyrku to kąpielisko im. Szechenyiego. Spod kąpieliska kierujemy się do zamku Vajdahunyad. Rozmaite wieże i wieżyczki nadają mu bajkowy charakter. Na zamkowym dziedzińcu znajduje się ciekawy pomnik Anonimusa. Nieznany zakonnik, skrywający swą twarz pod kapturem habitu. Podobno dotknięcie jego pióra ma magiczną moc, daje talent literacki.

Dzień trzeci
Do południa czas spędzamy w kąpielisku Gellerta. Hala główna jest zdobiona szklanym dachem i posągiem Wenus. Baseny dzielą się na pływackie ( obowiązuje czepek kąpielowy), rekreacyjne i lecznicze. Woda w tym kąpielisku wskazana jest gównie przy bólach kręgosłupa, nerwobólach, astmie i nieżytach oskrzeli. Dodatkowo są tarasy do opalania oraz sauny, plus oczywiście wszelkie masaże itd.
Popołudniu udajemy się na plac Lajosa Kossutha. Wielki plac o powierzchni 65m2 i powstał równocześnie z gmachem Parlamentu. Prace budowlane rozpoczęły się w 1885 roku i trwały 17 lat. Każdego dnia zatrudnionych było 1000 robotników. Obiekt Parlamentu ma 27 bram, 29 klatek schodowych i jest zaopatrzony w 13 wind.


Udajemy się do Bazyliki Św.Stefana. Kościół ma imponujące rozmiary. Powierzchnia świątyni to ponad 4100m2 .
Dalej udaliśmy się do dawnej dzielnicy żydowskiej. Widzimy Wielką Synagogę oraz pomnik ku czci ofiar holocaustu.
W trzy dni udało nam się zobaczyć tylko tyle albo aż tyle. Komunikacja w mieście jest bardzo dobrze zorganizowana więc nie tracimy czasu na czekanie. Również trasy piesze można tak zorganizować aby zobaczyć najważniejsze zabytki, miejsca.




Budapeszt polecam, warto!


Kierunek wschód - Litwa

14 września, sobota, 5:30 rano, przystanek autobusowy. Ubrana jak na największy mróz stoję i czekam na podróż do Wilna. O dziwo jest bardzo, bardzo ciepło.
Litwa, hmmm nigdy tam nie byłam. Wyobrażenia, może trochę jak w Polsce ale większa bieda i rozwalające się stare chałupki. Wilno okryte płaszczem historii, literatury w mojej głowie rysuje się jako stare miasteczko, ze starymi kamienicami, z brukiem na ulicy. Nie wiem czemu ale również z kupcami, takie piękne historyczne miasteczko. No nic zobaczymy co tam będzie, przede mną 4 dni.

Kowno
Pierwsze miasto na Litwie które zwiedzamy to Kowno.  Ponoć drugie pod względem ludności miasto Litwy, ponoć też największy ośrodek przemysłowy.
Zatrzymujemy się na dużym parkingu przy zamku i zaczynamy zwiedzanie.

Co warto zobaczyć, gdzie pójść:
  • Mury zamku i basztę – niestety tylko tyle zostało, a swego czasu zamek pełni bardzo ważne role w wojnie z Krzyżakami i nie tylko
  • Archikatedra śś. Piotra i Pawła  - niestety była już zamknięta, otwarta do godziny 18
  • Kościół Św. Jerzego, zbudowany w XV wieku dla bernardynów, w stylu gotyckim, w kształcie trójnawowej hali z wielkimi, strzelistymi oknami, z ołtarzem z 1703 r. Odbudowano 1 witraż reszta okien niestety powybijana. Kościół, mroczny, przepiękny. Polecam osobom które nie lubią tego całego przepychu w kościołach. Krótki film z środka kościoła poniżej.

  • Ratusz miejski zwany „Białym Łabędziem” który stoi na pięknym rynku
  • Dom Perkuna – czyli m.in. boga burzy. Ponoć archeolodzy w jego piwnicach znaleźli figurkę boga Perkuna i od tego czasu tak nazywa się ta kamienica. Swego był w niej teatr, szkoła cerkiewna aktualnie należy do jezuitów i mieści się w nim internat i muzeum Adama Mickiewicza.
  • I wiele więcej ale na to trzeba mieć trochę więcej czasu niż 3 godziny.





Wilno
Około 2 godzin jazdy i jesteśmy w Wilnie.
I tu mój szok. To nie zapyziałe miasto tylko, bardzo rozwijające się miasto. Obok takich jak u nas starych szarych bloków z płyty, rosną nowoczesne biurowce ze szkła i stali. Nowoczesne hipermarkety, salony, hotele i pomiędzy nimi można jeszcze wypatrzeć cud chałupinkę, niebieską lub zieloną cudo J
Nocleg w hotelu: Radisson Park Inn Vilnius North.
Moim zdaniem bardzo dobra lokalizacja, w nowszej dzielnicy Wilna. Dobre połączenie komunikacyjne z centrum, zaraz obok hotelu bardzo duży market spożywczy gdzie można się później zaopatrzyć w pyszności. O nich później.

Zaczynamy zwiedzanie:
Cmentarz na Rossie

Cmentarz ten został założony w 1769roku, zaczynamy obowiązkowo od miejsca gdzie zostało pochowane serce Józefa Piłsudskiego oraz grób jego matki.
Sławny napis „ Matka i serce syna”
Cmentarz jest bardzo w złym stanie technicznym, ale ma magiczną moc. Jest pełen starych, zniszczonych nagrobków, całość porośnięta jest trawą. Na niektórych nagrobkach można jeszcze dostrzec zdjęcia.
Miejsce które zrobiło na mnie duże wrażenie. Warto tam być wcześnie rano np. 9 wówczas można poczuć magię i ciarki, wśród mgły która unosi się nad trawami. A co najważniejsze nie ma jeszcze tłumu wycieczek, później to już jest istny deptak turystów i czar znika.
Komunikacja miejska podjeżdża pod sam cmentarz.

Góra Trzykrzyska
Na najwyższej górze w Wilnie zwanej kiedyś Łysą, stoją 3 białe krzyże. Są to Trzy Krzyże Wiwulskiego. Zgodnie z legendą, za czasów bogańskich zamordowano tu, przybijając do krzyży 7 franciszkańskich misjonarzy. Dla uczczenia ich męczeńskiej śmierci wzniesiono w tym miejscu 3 drewniane krzyże. Przez wiele wieków krzyże te były wielokrotnie wymieniane i odnawiane. W 1863 byli tu pochowani powstańcy. Podczas pierwszej wojny światowej okupacyjne władze niemieckie wydały zgodę na odbudowę pomnika. Autorem projektu był Antoni Wiwulski – wybitny polski architekt i rzeźbiarz. Zaprojektowany został jako trzy żelbetonowe krzyże „wyrastające” ze wspólnego cokołu. W 1950 roku władze sowieckie wydały rozkaz wysadzenia tego symbolu wiary w powietrze. W 1989 roku krzyże zostały odbudowane.
Antoni Wiwulski zmarł w 1919 roku i został pochowany na Rossie.
Kiedy stoimy na górze trzykrzyskiej, warto zwrócić uwagę na Wieżę Giedymina. Jest to jedyna zachowana baszta z pięknego zamku który został doszczętnie zburzony przez wojska moskiewskie w XVIII-XIXw. W murach zamku król Zygmunt August  przechowywał swój przebogaty księgozbiór.

Kościół św.św. Piotra i Pawła
Kościół który trzeba koniecznie zobaczyć. Cudowny. Fundatorem był wielki hetman litewski, wojewoda wileński Michał Kazimierz Pac. Większość swego życia spędził walcząc z Kozakami, Tatarami, Moskalami, Szwedami i Turkami. Budowę rozpoczęto w 1668 roku. W roku 1682 umiera Michał Pac i zgodnie z jego wolą pochowano go pod progiem głównego wejścia do świątyni.
Na froncie kościoła znajduje się napis Regina Pacis funda nos in pace (dosłownie: "Królowo pokoju umacniaj nas w pokoju", ale napis stanowi także grę słów nawiązującą do nazwiska fundatora).
Wnętrz kościoła zdobią praktycznie w całości piękne sztukaterie. Kościół w środku jest praktycznie śnieżnobiały. Sztukaterie są zrobione ze specjalnej zaprawy przygotowanej wedle ścisłego przepisu. Wykonanych ze stiuków figur jest ponad 2 tys. Rzeźby i płaskorzeźby przedstawiają sceny biblijne, sceny z życia mieszkań, girlandy roślin i atrybutykę wojskową. Gra świateł i cieni sprawia że całe dekorum po prostu żyje.
W kościele nie ma głównego ołtarza, ponieważ statek którym płynął zatonął. Na pamiątkę tego wydarzenia świątynie zdobi przepiękny kryształowy żyrandol w kształcie łodzi.

Ostra Brama i kaplica Matki Bożej Miłosierdzia
Miejsce konieczne do zobaczenia.
Sama kaplica malutka, niesamowicie ważne miejsce dla całego świata katolickiego. 
O miejscu i jego ważności nie chcę tu pisać. Natomiast nie rozumiem dlaczego wokół takiego zabytku klasy światowej jest taki brud i przepraszam ale syf. W miejscu w którym zatrzymują się autokary z turystami z całego świata jest taki brud, elewacje kamienic się sypią, z podwórek wychodzą Panowie w stanie „wesołego humorku”, w bramie śpią bezdomni i odór odrzuca, a gołębie robią niesamowity bałagan. Czegoś takiego nie powinno być.


Republika Zarzecza

Od centralnej części starego miasta oddzielone rzeką Wilejką. Przed wojną zamieszkiwali tę część Wilna głównie żydzi, później ulubione miejsce bohemy artystycznej i ludzi z marginesu społecznego. Aktualnie Zarzecze jest intensywnie odnawiane. Dzielnica ta często porównywana do paryskiego Monmartru. Dzielnica ma własny hymn, konstytucję, prezydenta, premiera, ambasadorów, biskupa oraz swojego patrona – Anioła Zarzecza z brązu… Są tu też dwa kościoły, cmentarz, siedem mostów. Konstytucja Republiki Zarzecza wypisana jest na murze i można ją przeczytać skręcając w ulicę Paupio.




Wieczór z operą
Niedzielny wieczór spędzony z operą. Budynek Litewskiej Opery Narodowej jest dość okazały. Takiego wystroju opery jeszcze nie widziałam, ponieważ jest cała w drewnie, praktycznie w boazerii J Czerwone wykładziny, wielkie żyrandole… Piękne krzesła, ba wręcz fotele na widowni. Mięciutkie fotele J
A spektakl to był „Ernani”  Giuseppe Verdiego, ale o operze pisać nie będę.
Budynek opery z zewnątrz,no cóż wrażenia nie robi.

Źródło: wikipedia

A wracając do zwiedzania, warto jeszcze zobaczyć:
Cele Konrada
Cerkiew Św.Ducha
Plac Ratuszowy
Kościół Św. Trójcy
Uniwersytet Wileński z dziecińcami i kościołem św. Janów



Troki
Zamek w Trokach położony jest na jeziorze Galwe.
Rozkaz budowy zamku na największej z trzech wysp jeziora Galve wydał wielki książę Kiejstut w drugiej połowie XIV w. W 1377 budowla poniosła poważne straty po ataku krzyżackim. Po zamordowaniu Kiejstuta zamek był areną walki o władzę między Jagiełłą i Witoldem, był oblegany przez zwolenników każdej ze stron. Wkrótce po bitwie pod Grunwaldem zamek zaczął tracić swoje znaczenie wojskowe. Dawna twierdza została przekształcona w rezydencję książęcą i bogato udekorowana wewnątrz. Do Trok przyjeżdżali zagraniczni posłowie, w 1414 zamek opisał flamandzki podróżnik Guillebert de Lannoy W zamku kilkakrotnie gościł Władysław Jagiełło, zaś Witold zmarł na terenie zamku w 1430. Dziesięć lat później w twierdzy został zamordowany jego brat Zygmunt. Pod rządami Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta obiekt został przebudowany w stylu renesansowym i przeszedł kolejne prace adaptacyjne w celu przekształcenia w letnią rezydencję. Czasowo pełnił również funkcję więzienia. W czasie wojen z Moskwą został zrujnowany, a z odbudowy zrezygnowano.
Zamek tak naprawdę odbudowano w latach 1951 – 1961 w stylu gotyckim.
W zamku obecnie jest muzeum, bardzo dużo eksponatów, bardzo dobrze opisanych również w języku polskim. Warto przyjechać i go zwiedzić. Dodatkowo niedaleko zamku jest mnóstwo kramów z pamiątkami, można się potargować i kupić ładne pamiątki.



Kuchnia litewska
Kuchnia litewska oparta jest głównie na ziemniakach. Głównym specjałem to cepeliny, duże kule z ugotowanych tartych ziemniaków, nadziewane mięsem mielonym. Niesamowicie kaloryczne, ciężkie i tłuste L. Dalej babki ziemniaczane, placki, kiszki wieprzowe, kołduny, kluski leniwe. Warto posmakować sery, twarogi, zefirki ( batoniki z twarogu oblane czekoladą), prześmieszne bezy które smakują jak nasze ciepłe lody. Chleby, przeróżne rodzaje chlebów, a jak się uda jeszcze kupić gdzieś na straganie to już eksplozja smaku. Tu na Litwie po raz pierwszy zasmakował mi czarny chleb na zakwasie z kminkiem, ja i kminek w życiu bym w to nie uwierzyła J.
Z alkoholów: piwo, miody pitne, krupnik, starka (przywieziona), kwas chlebowy i miliony nalewek i kisiel do picia. Konieczna do kupienia nalewka  „Trejos devynerios” produkowana z 26 ziół leczniczych natomiast 27 składnikiem był grab, a raczej beczka zrobiona z grabu. Ponoć lek na wszystkie dolegliwości hehehe.
Wracając do jedzenia to warto spróbować kibinów. To cudo to pieróg pieczony z kruchego ciasta, nadziewany siekaną baraniną. Podawane do barszczu ale świetnie smakują też same. W sklepach nie radzę tego kupować, raczej w dobrej knajpie. My jedliśmy je w karczmie w Trokach. Pycha!
Żegnam Litwę, czy mnie zachwyciła chyba niestety nie. Czy zmieniłam tok myślenia i wyobrażenia, na pewno tak. Ale smak kibinów i zefirków oraz pysznego chleba z kminkiem



3 dni w Barcelonie

Trzy godziny w samolocie i jesteśmy w pięknej słonecznej Hiszpanii. Plan był napięty ale chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej.
Wylot prosto z Gdańska, a o 20:00 już na miejscu (El Prat). Do centrum na Plaza Espanya prosto z lotniska dostaliśmy się autobusem nr 46. Tam przesiadka na metro, którym dojechać można  praktycznie wszędzie. Nasz kierunek to Hotel Coronado.
Kilka słów o hotelu: z zewnątrz bardzo ładny, obsługa w języku angielskim, winda. Blisko metra, portu, a na La Rambla spacerem 15min. Był jednak jeden minus, akurat my mieliśmy pokój bez okna (tzn.okno było ale na szyb wentylacyjny, więc tak jakby go nie było)w związku z tym było ciemno i duszno. Ale zbytnio nam to nie przeszkadzało, ponieważ od rana do nocy byliśmy pochłonięci zwiedzaniem.


 Pierwszy dzień
Wyprawa na stadion Camp Nou. Linia metra nr 3 dowiozła nas na miejsce, później czekał nas krótki spacer pod górę. Bilet wstępu obecnie to 22euro. W tej cenie weszliśmy do interaktywnego muzeum, na trybuny, koło murawy, centrum prasowego a po drodze czekały na nas jeszcze niespodzianki jak np. zrobienie sobie zdjęcia z piłkarzami (oczywiście fotomontaż, za dodatkową opłatę), a na koniec zwiedzania sklep. Zwiedzanie zajęło nam około 3godzin, trzeba się nastawić na chodzenie. Dla zainteresowanych zwiedzaniem może kiedyś informacja, że warto być na miesjscu około godziny 10 – 11, wówczas ominie się tłok zorganizowanych wycieczek i bez problemu można zrobić ładne zdjęcia, bez osób trzecich na planie.
Drugie pół dnia poświęciliśmy na zwiedzenie Barri Gotic. Gotycka dzielnica Barcelony. Trafiliśmy na nią prosto z La Rambla ( stacja metra Catalunya). Piękne fasady starych budynków, zabytkowe rzymskie mury, ciasne uliczki. Gdyby nie ta ogromna liczba turystów, można by było powiedzieć ahh jak romantycznie, niestety od czasu do czasu można dostać z łokcia. Całość równie pięknie i tajemniczo wygląda wieczorem oświetlone latarniami w starym stylu. Po uliczkach można się kręcić chyba nieskończoną ilość godzin. Dla miłośników zakupów to świetne miejsce, mnóstwo sklepów z oryginalnym zaopatrzeniem ( na którymś zdjęciu mamy nawet ręczniki ułożone na wystawie w torty). Ubrania, biżuteria, buty, pościel, ręczniki, nawet sklep w którym można kupić: noże, różnego rodzaju nożyczki, pędzle i  szczotki z naturalnego włosia, przeróżne rodzaje korkociągów i wiele, wiele innych rzeczy.
Dodatkowo z uliczek wychodzi się na słynne place które warto zobaczyć m.in.: Sant Jaume, del Rei, de La Seu.
Wieczorem polecamy kolację w El Setial (można płacić kartą), gdzie zjedliśmy świetną paelle z kurczakiem i owocami morza. Restauracja z klimatem, obsługa bez zarzutu, nawet byli tam miejscowi co ponoć dobrze świadczy. Paella bardzo dobra, ceny również przystępne jak na tą część miasta (paella 11euro). Kuchnia jest co prawda widoczna z sali, lecz nie przeszkadzała, nie było słychać „walenia garami”. Muzyka spokojna, można porozmawiać i odpocząć.
Natomiast na wieczornego drinka proponujemy w bocznej uliczce bar Mirinda. Stoliki na zewnątrz do ogrzania kilka lamp grzewczych które w zupełności wystarczają. Wieczorem tłok, ale widzieliśmy jak właściciel bez problemu wyciąga z zaplecza dodatkowe stoliki. Bardzo dobre mojito (5 albo 6 euro) :)


Drugi dzień
Śniadanie jemy z miejscowymi w Dino Pan. Sieciówka z bardzo dobrą kawą, ogromnym wyborem ciastek i kanapek. Można również wypić świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Zestaw kawa+kanapka (np. z chorizo)  lub ciastko to 2 euro.
I znów metro i ruszamy do Parku Güella. Najlepiej wysiąść na stacji Vallcarca i iść zgodnie ze znakami. Dotarcie na wzgórze ułatwiają ruchome schody. Tak przy okazji, nigdy jeszcze nie widziałam aby w mieście w środku osiedla wybudowano schody ruchome aby nie chodzić po zwykłych schodach, byłam w szoku. Mieszkając przeszło 20 lat na osiedlu usytuowanym na dość sporej górze nie raz widziałam ludzi wdrapujących się pod górę z ciężkimi siatkami (sama nie raz też tego doświadczyłam). A tu proszę, ruchome schody dla ułatwienia życia J.
Wracając do parku to warto go zobaczyć. Szkoda, że dawno temu nikt nie chciał wykupić tam działek aby postawić swoje domy. Plany dotyczące powstania zamkniętego osiedla  nie powiodły się, szkoda było by całkiem wykręcone osiedle. Ale wówczas nie było by tego parku, nie można by było posiedzieć na 150m ławce, pokrytej potłuczoną ceramiką i dopasowanej perfekcyjnie do ludzkiej sylwetki. Ławka jest naprawdę bardzo wygodna. Przeczytałam, że projektując ją Gaudi, wykorzystał jednego z robotników jako model odpoczywającej osoby. To niesamowite jak natura inspirowała Gaudiego, jej elementy można odkryć praktycznie w każdym za projektowanym elemencie, drzewa, plastry miodu, gałązki mięty, muszle ślimaka.
Następny przystanek Sagrada Familia (dojechaliśmy tam również metrem). Ustawiliśmy się w kolejce, kupiliśmy interesujący nas bilet zwiedzanie + wjazd windą na wieże (16euro, nie można płacić kartą). Kościół w środku jest już chyba w większości wykończony, nie widać rusztowań. Wrażenie? Niesamowite jak można coś takiego za projektować. Nasze pytanie było jedno: jakim cudem to stoi? Nie umiem tego określić słowami: ładny czy brzydki. Kiedy chodzi się w środku i widzi np. chór z miejscem dla 1000osób, windy przy najmniej w dwóch wieżach a sufit jest tak wysoko, że zadzierając głowę można stracić równowagę. Do tego kolumny przypominają drzewa, piękne witraże i świetlik oświetlający ołtarz, to powiedzenie ”ładne” chyba  nie jest na miejscu. Dziwaczne możliwe, ale na pewno robiące piorunujące wrażenie. Windą warto wjechać na sam szczyt wieży, piękny widok na Barcelonę, ale uwaga schodzi się na dół spiralnymi wąskimi schodami i może się lekko zakręcić w głowie. Ale co tam, warto!
Dalej poszliśmy na zakupy ponieważ w niedziele większość sklepów jest zamknięta. Ale spokojnie w bocznych uliczkach sklepy spożywcze są otwarte, tak samo „warzywniaki” w których można kupić świeże mandarynki, karczochy, korzeń yuki, pomarańcze, kasztany i inne cuda.
Skoro zakupy to targ. Jak targ to Mercat de la Boqueria. Wspaniały, wszystko by się chciało. Słodycze, kandyzowane owoce, świeże sałatki owocowe, świeże soki owocowe, argentyńskie ciastka z różnymi nadzieniami. Później sery, szynki, mięso. Dalej ryby, owoce morza i … inne artykuły spożywcze których nie pamiętam bo było tego tak dużo. Co do cen to się nie wypowiadam bo nie miałam porównania z innym targiem czy innymi sklepami.
Z zakupów wróciłam z butelkami wina, serami, szynkami i dziwną masą migdałową (coś niby chałwa) okropnie słodkie. Niestety nie wiem jak to nazwać poprawnie.
Wieczorem polecam zobaczenie części portowej. Oświetlona kładka, piękne jachty, można spokojnie pochodzić. W przewodniku czytałam że warto odwiedzić dzielnicę rybaków La Barcelonete. Poszliśmy w tamtą część aby skosztować owoców morza, niestety oprócz  restauracyjnych „naganiaczy” nikogo w knajpkach nie było. Pospacerowaliśmy i wróciliśmy na piwo i tapas do Can Eusebio (nie można płacić kartą) obok naszego hotelu. Z piw najbardziej smakowało nam Estrella, jako przekąski: sardynki, bravas, kanapki z sosem pomidorowym i oczywiście dojrzewająca suszona szynka (tapas w cenie około 3-4euro, bravas 1 euro). Stoliki zarówno w środku jak i na zewnątrz.



Trzeci dzień
 Wymeldowanie z hotelu, bagaże mogliśmy zostawić w schowku pod kluczem, więc nie było zmartwienia co zrobić z walizką.
Postanowiliśmy zobaczyć akwarium. Cena za wejście 18euro (można płacić kartą). Niestety nie zrobiło na nas dużego wrażenia. Mało ciekawe, jedynie co było fajne to tunel z którego można było obserwować rekiny, płaszczki. Dla osób które nigdy niebyły w akwarium morskim lub jedyne jakie widzieli to np. to w Gdyni, to jak najbardziej polecamy. Jednak jeżeli już ktoś gdzieś na świecie odwiedził podobne miejsce radzę wydać pieniądze na coś innego.
Kolejny etap wycieczki to twierdza Montjuic. Aby tam się dostać należy metrem linią 3 dojechać do stacji Parallel. Później mamy dwie możliwości albo wsiadamy w szynobus i dojeżdżamy do stacji kolejki linowej lub idziemy w górę na spacer i również dojdziemy do stacji kolejki (przy okazji podziwiając panoramę Barcelony oraz morze z punktu widokowego). Można dalej udać się w kierunku stadionu olimpijskiego lub na kolejkę i wjechać na samą górę, aby zwiedzić twierdze. Ogólnie mówiąc nie ma tam za bardzo nic ciekawostek, oprócz muzeum militarnego oraz pięknego widoku. Jest doskonałe miejsce na spacer w słoneczny dzień, można sobie odpoczywać od miejskiego szaleństwa.
Godzina 17. Czas ruszać w drogę powrotną, znów metro, autobus nr 46 i prosto na lotnisko.




Ale Meksyk!


          W Meksyku wraz z mężem byliśmy na przełomie kwietnia i maja 2011r. Zawsze chciałam zobaczyć kulturę, zwyczaje i smaki tamtego rejonu. Pojechaliśmy zwiedzać stan Jukatan. No cóż, dla każdego coś miłego... Zaczeliśmy od Isla Mujeres, piękna wyspa i wspaniałe miejsce dla każdego. Zarówno dla tych co chcieliby posiedzieć samemu na plaży i się poopalać (piękne plaże) jak i dla tych co chcą posiedzieć w knajpce.

Wspaniałe miejsce na śniadanie, to naleśnikarnia. W małym lokalu (z klimatyzacją) można zjeść wielkiego naleśnika z świeżutkimi owocami (banan, papaja, pomarańcze). Naleśniki są przygotowywane na oczach klientów, do tego mrożona kawa. Ok, ale powiecie, że nie po to się jedzie do Meksyku aby jeść naleśniki ;)

Na Meksykańskie śniadanie polecam bary uliczne. Trafiliśmy na taką budkę idąc na plaże (w kierunku Playa Norte), trzy przecznice od głównej ulicy. Jest to bar (a raczej kilka barów z baraków obok siebie) z plastikowymi krzesłami, ceratami na stolikach, kawe podają w zwykłych domowych kubkach, do jedzenia przepyszne quesadillas, jajecznicę po meksykańsku i do tego oczywiście pasta z czarwonej fasoli.
Kolejna wspaniła knajpa (trochę zrobiona pod Amerykanów), do której warto w 100% wybrać się na zimne piwko lub margarite lub innego drinka które są super - wierzcie mi kilka sprawdziłam ;)  a do tego nachosy (zdjęcie). Najlepsze nachosy jakie jadłam w ciągu całego pobytu w Meksyku. Nachosy, ser, papryczki jalapeno, kurczak, pomidor do tego guacamole ze świeżego awokado. Obok zawsze podana salsa - pomidory, cebula i kolendra. Knajpka zaraz przy plaży, jak wyjdziemy z przystani promów to w lewo i ulicą do końca. Piętrowa restauracja z tarasem.



Kolejne danie obiadowe to kurczak mole, można powiedzieć chodź ostrożnie kurczak w czekoladzie. Faktycznie kurczak dla osób które lubią mięsko na słodko, ale zaraz za słodkim smakiem wyczuć można ostre i wyraźne chilli.
Meksykanie uwielbiają jeść z "wózków"(taquerias) ruch już jest o 7:00 rano. W związku z tym, że muszę posmakować większości smakołyków no to spróbowałam. Tacos szybka mało smaczna tortilla z mięskiem i mega ostrymi sosami. Ostrymi nie chodzi mi o chili, prosze sobie to pomnożyć razy 30 i wyobrazić sobie, że na placek tortilli o wielkości spodka dajecie 2 krople. Nie jestem osobą wrażliwą na ostry smak ale te sosy wyciskały mi łzy, normalnie oczy płakały mi same. Sosy na każdym wózku robione są osobiście przez sprzedających, proszę się nie sugerować nazwami na butelkach bo butelki to poprostu pojemnik który akurat był wolny ;) Napisałam, że tortilla była mało smaczna, okazało się że były w sprzedaży 2 rodzaje tortilli pszenna i kukurydziana. No niestety pszenna bardziej nam odpowiadała, miała twardszą strukturę i nie rozmiękała tak szybko jak kukurydziana.
Innym rodzajem jedzonka z wózka były kanapki (bułki pszenne) z mięsem z obowiązkowym mega ostrym sosem. Mięsko z samego rana pachniało na kilometr. Pani dzieli przy Tobie mięso daje kawał do bułki polewa sosem (trzeba mówić czy dużo czy mało bo potrafią polać od serca) zawija w serwetke w papier i dalej w drogę z kanapką która wystarcza na praktycznie cały dzień. Nasze sprzedawane w budkach hamburgery mogą się schować, piszę to z czystym sercem.
Co jeszcze dobrego jedliśmy hmm na pewno zupę aztecką, gdzie? w knajpie w dżungli w Palenque. Niesamowity klimat, niesamowita knajpka i bardzo bardzo dobra pizza z pieca ;)  Spędziliśmy tam 2 wieczory, przy muzyce na żywo zjedliśmy zupę aztecka w której oprócz pomidorów znaleźliśmy ser, nachosy, papryka chipotle (ususzone ale namoczone w tej zupie, i były miękkie), czosnek, cebula sok z limonki i kolendra (hmm na pewno czegoś zapomniałam, ale obiecują że postaram się zrobić tą zupe na obiad i odczarować tamten niezapomniany smak).
Piwko w Meksyku to nie tylko znana nam Corona z z cytryną, o nie... Jak się okazało dość szybko po naszym przyeździe w kurortach gdzie jest pełno turystów i gdzie nikt specjalnie smakiem potrawy się nie przejmuje podają jak leci Corone z cytryną ( jak dobrze pójdzie to dostaniemy z limonką) w szyjce, zimne (tu plus) piwo. A jak wyjdziemy dalej dostaniemy meksykańskie piwo w małych butelkach. Do tego na talerzyku sól i limonke.
Czyli oprócz Corony, znamy i poleca: Negra Modelo, Montejo y León, Sol.




Piwo, piwo a co z tequila, a no była, był też mezcal. Tequila była zupełnie inna niż w Polsce. Piliśmy ją na różne sposoby, a więc z solą i limonką. Sączyliśmy powolutku z kieliszków, oraz piliśmy ją popijając dziwnym specyfikiem. Przybliżony skład mikstury: sok z pomidorów, sok z pomarańczy, sok z limonki i pikantny sos salsa i inne przyprawy. Smak dziwny szczególnie, że popijamy tym tequile, ale dobre ;)
Mezcal hmm zapachem przypominał mi nafte (może się z tym stwierdzeniem ktoś nie zgadzać, mi to tak śmierdziało) smak mi nie odpowiadał i moc też nie szczególnie przy 35C w słońcu. Za to margarita, najlepszy drink pod słońcem, piłam ją w różnych miejscach w czasie naszej podróży i przyznaje, że najlepszą piłam w barze przy przystanku autobusowym przy ruinach w Tulum. Polecam, nie pamiętam nazwy tego baru (od kiedy mam bloga będę już wszystkie nazwy notować), pamiętam, że był niebieski i po tej samej stronie co przystanek autobusowy. W kilku miejscach spotkaliśmy się, gdzie margaritę podawano w dzbanku bardzo fajna sprawa.

Jedzenie meksykańskie niestety jest dość ciężkie, na tego typu dolegliwosi proponuję zamówić sobie herbatę (dostaniemy zimną) z hibiskusa. Idealna herbata z lodem na upał i ból brzucha ;)

Długo mogłabym tak jeszcze pisać o jedzeniu, które jest inne niż w naszych restauracjach meksykańskich. Na początku byłam rozczarowana, nie wiem czego się spodziewałam, ale później pełne oczarowanie. Gdybyście wybierali się do Meksyku radzimy zadajcie sobie trochę trudu, idźcie o przecznice lub dwie dalej od głownej ulicy gdzie kelnerzy naganiają do restauracji. To tam dalej znajdziecie rodzinne małe budki, knajpki gdzie miejscowi oglądają telewizje, bawią sie z dziećmi, Pani własnoręcznie robi tortille, dziecko leci do sklepu po pomidory bo się skończyły do jajecznicy a Ty siedzisz i co na urlopie robisz - odpoczywasz! Zimny świeżutki sok z pomarańczy dostajesz w kubkach 0,5 litrowych po jogurtach, kawa w domowym kubku bez kompletu, jedzenie na różnej maści talerzach, co chwilę ktoś przychodzi i wita się z gospodarzami i to jest piękne.  Masz czas, wyluzuj!

Co do zwiedzania - ruiny. Tak tu trzeba stanowczo powiedzieć, że na miejscu trzeba być jak najszybciej. Obojętne które ruiny zwidzamy: Tulum, Chichen Itza, Ek Balam, Palenque czy Uxmal najlepiej być jeszcze przed otwarciem i wejść jak tylko zaczną wpuszczać. Dzięki temu pozwiedzamy spokojnie, bez mijania ludzi, słuchania nawoływań bo ktoś się zgubił. Tylko Wy, ruiny i oczywiście iguany :) Nie jest jeszcze gorąco i wszystko można spokojnie obejrzeć. Ostrzegamy, że w Chichen Itza czy Tulum przyjeżdżają całe autokary turystów, są później ogromne kolejki do kas.




Co warto jeszcze napisać to to, że Meksyk jest bardzo dobrze skomunikowany, my całą podróż po Jukatanie odbyliśmy autokarami. Natomiast gdy jedziecie np. w cztery osoby to proponuję wynająć samochód.

Cudowne miejsce na ziemi: Majahual. Dlaczego? Jedźcie to zobaczycie ;)
To zdjęcie poniżej nie jest wycięte z katalogu wycieczek, tam jest tak codziennie :)